Po górach też wodziłem…
WSPOMNIENIA
PO GORACH TEZ WODZILEM…
Coś nie coś o sobie
Mam osiemdziesiąt cztery lata, więc trochę sobie pożyłem, dlatego mam co wspominać, los mnie przed wielkimi wydarzeniami osłaniał. Wspomnienia są więc zwyczajne, niezauważone przez otoczenie, ale są.
Z Towarzystwem związany jestem od sześćdziesięciu lat. Przewodnikiem Beskidzkim jestem od 1954 roku. Katowickiemu Kołu Przewodników Tatrzańskich prezesowałem przez ponad ćwierć wieku. Na XIV Walnym Zjeździe w 1997 roku otrzymałem godność: Honorowego Członka PTTK.
Wdzięczny jestem ZG PTTK za ogłoszenie konkursu, dzięki temu część wspominanych okresowo wydarzeń udało mi się zebrać i opisać.
Moje PTTK
Moja życiowa przygoda z „turystyką petetekowską” rozpoczęła się w 1954 roku, gdy przy hucie „Pokój” w Rudzie Śląskiej powstało koło PTTK. Inicjatorem ze strony Zarządu Wojewódzkiego był kol. Bolesław Badyna sekretarz ZW PTTK, propagator powołania kół przy większych zakładach pracy. Moja przynależność do tego koła jest nieco krótsza, do koła wstąpiłem 15 kwietnia, więc uważam się za równolatka koła. W pierwszym zdaniu wymieniłem pojęcie „turystyka petetekowska” użyłem takiego pojęcia celowo, gdyż przedtem działałem w Związku Harcerstwa Polskiego jak wielu innych starszych poważniejszych działaczy harcerskich jak np. druh Wojciech Niederliński komendant Chorągwi, Zygmunt Kapturski, Tadeusz Apollo oraz wielu innych. Turystykę w harcerstwie uprawialiśmy jako jedno z podstawowych działań tej organizacji. Ze względu na polityczne zmiany jakie zaszły w harcerstwie w owym czasie wielu instruktorów harcerskich zaangażowało się w działalność petetekowską i stanowiło doświadczony trzon kadry programowej gwałtownie rozwijającego się towarzystwa.
W kole PTTK od początku byłem aktywny, brałem udział w życiu koła i związku z tym wkrótce znalazłem się w zarządzie koła, więc bliskie kontakty z kolegami, którzy od niedawna byli przewodnikami (absolwenci pierwszego katowickiego kursu) oraz wspólne z nimi i ich kolegami z kursu odbywane wycieczki. Jak przystało na nowicjuszy, chętnych pogłębiania znajomości terenu, więc prawie co tydzień były wyjazd w Beskidy. Jesienią rozpoczął się drugi kurs przewodników beskidzkich na który zarząd koła wydelegował kolejnych czterech kandydatów – wśród nich i mnie.
Początki przewodnictwa
Grudzień - 12.12.1954 r. dzień egzaminu - Ośrodek Wypoczynkowy na skraju Katowic w Starych Panewnikach, nastrój uroczysty, moi wczorajsi koledzy z tras wycieczkowych, dzisiaj w roli egzaminatorów. Miałem ogromną tremę, do dzisiaj pamiętam jak się wtedy czułem, do wczoraj wydawało mi się, że jestem im równy, w znajomości terenu, panoramy też miałem opanowane, a jak to się okaże dzisiaj w czasie egzaminu?
Okazało się, że nie było tak źle, wypadłem dobrze, nagrodą była skromna książeczka i siódma lokata oraz co ważniejsze przytyk ze strony członków komisji egzaminacyjnej, że zasłużyłem na wyższą lokatę, gdybym w czasie zajęć terenowych więcej uwagi poświęcił zajęciom. Mnie na drodze do lepszej lokaty stanęła znajoma chodząca ze mną w góry, a więc uczestnicząca ze mną w wycieczkach szkoleniowych. Poznana na Rajdzie Bieszczadzkim turystka tzw. Szał Bieszczadzki nie pozwalała na skupienie się na tematyce szkolenia. W międzyczasie braliśmy udział (spora część wyżej wymienionego towarzystwa) w pierwszym Rajdzie Bieszczadzkim organizowanym w zupełnie nie znanym wówczas terenie jakim były Bieszczady. Przy okazji dygresja na temat jaka była wśród młodzieży znajomość gór Polski. Na mapie Polski w skali 1: 1000 000 szukaliśmy Bieszczad wzdłuż pasma gór do wschodniej granicy państwa i nie znaleźliśmy ich. Wśród materiałów dostarczonych przez kierownictwo rajdu dla poszczególnych drużyn były skserowana grzbietówka w skali ok. 1:100 000 oraz instrukcja z której wynikało m.in. jak się zachować w razie konieczności pójścia w krzaki – uwaga na węże!
Wracam do egzaminu, żeby mógł odbyć się egzamin musiał być kurs, więc o kursie słów kilka. Przedmioty podawane do wiadomości nie chcę używać określenia wykładane, do dzisiaj są także w programach kursów przewodnickich z wyjątkiem jednego. Wśród wykładowców był oczywiście wspomniany wyżej kol. B. Badyna, kolejarz z zawodu uczył nas m.in. jak oznakowane są wagony kolejowe, mówił o Wddo – węglarka, ale o AB z ( A-1 klasa, B-2 klasa a Z - przedziały zamykane) to nam się przydawało, bo stojąc w tłoku na peronie wiedzieliśmy jaki wagon wjeżdża, czy warto się do niego pchać. Do dzisiaj gdzieś między szpargałami zachował się zeszyt z historycznymi notatkami. Pierwsze kursu trwały po trzy miesiące, więc nie może być mowy o porównaniu z obecnie stosowanymi programami.
W związku z powyższym kolejne wspomnienie, pierwszy raz w roli egzaminatora na kursie przewodników. Pytania – odpowiedzi – mnie wydaje się mało, jak odpowiedź ocenić, więc robiłem kropki. Po kilku przeegzaminowanych wyrobiłem sobie pojęcie i miejsce kropek wstawiałem stopnie. Okazało się, że nie było źle, tylko lata praktyki wypatrzyły mają perspektywę.
Motto
„Beskidy nas dawno zdobyły, wędrówka nam weszła już w krew,
i nie ma już takiej dziś siły,
By w górach nie zabrzmiał ten śpiew
W sobotę zaś z plecakiem w świat…”
Słowa piosenki ułożonej przez przewodnika Iwę - członka koła beskidzkiego specjalistę od chodzenia na skróty. Iwo wyłączył się z przewodnictwa, gdy go spotykam, to mu czasami jego piosenkę przypominam.
Rzeczywiście prawie co sobotę po pracy wyruszaliśmy w Beskidy, gdy jechaliśmy dalej wyruszało się już z rana do pracy z plecakiem. W moim przypadku gnałem na godz. 6:08 na dworzec kolejowy, dojechać do pracy w hucie, sześć godzin odpracować, wrócić do Katowic i w koleżeńskim gronie – głównie przewodnicy i ich najbliżsi (On lub Ona – czasem to było z musu, byle być z nim). Pociągi były przepełnione, czasami były to „TOWOSY” – towarowe wagony z drewnianymi ławkami. Bilety najczęściej kupowało się wycieczkowe na listę uczestników. Bilety wycieczkowe – wiadomo tańsze, a my w sporej części młodzi pracownicy, więc z „kasą” było krucho. Aby następnym razem uniknąć robienia listy i formalności z tym związanych, no i wydawania pieniędzy na bilety, znaleźliśmy sposób. Po powrocie z wycieczki zbierało się bilety, by następnym razem z nich ponownie skorzystać gdy np. grupa była mniejsza lub nie zrobiono listy, wtedy zebrane bilety rozdawało się uczestnikom. System miał nawet swoją nazwę: „rozpędowe”. Kontrole biletów odbywały się często, pomimo ciężkich warunków pracy konduktorów, przepychanie się przez tłumy, kontrolującemu bilety mówiło się „kolega z listą jest w następnym wagonie”. Bilety stawały się bezużyteczne, gdy konduktor je przedziurkował.
Po górach też wodziłem
Od prowadzenia wycieczek górskich wszystko się zaczęło. W tych czasach dla nas ciekawy teren rozpoczynał się za ostatnimi zabudowaniami wsi, żadne zabytki, pałace czy kościoły nie liczyły się. Trudno tu próbować szerzej opisywać pierwsze wrażenia, tym bardziej że pierwszej prowadzonej wycieczki nie pamiętam. W zasadzie mile wspominam wszystkie moje kontakty grupami, może najpierw kilka słów na temat dzieci z podstawówki. Wiosna, rośliny budzą się do życia, buczyna i maleńkie buczki, takie, że mają tylko dwa listki, pokazuję dzieciakom, że listki są tak usytuowane żeby złapać jak najwięcej życiodajnej wody, przy kolejnej próbie pokazania rozwoju roślinności usłyszałem „pan musiał być dobry z przyrody”. Inna grupa tym razem niecierpliwa, wciąż pytania: „daleko jeszcze?” – zawsze odpowiadałem „daleko”. Schronisko już niedaleko widoczne, kolejne pytanie, „daleko jeszcze?” – moja odpowiedz: „daleko”, „przecież już je widać, a Pan mówi „daleko”. „Dla was może blisko, a dla mnie może jest daleko”. Takie dialogi czasami toczyłem z dziećmi z podstawówki. W zasadzie jednak wolałem grupy dorosłych wycieczkowiczów.
Inna historia na temat czasu przejścia szlaku, zorganizowałem w kole zakładowym kursy Organizatorów Turystyki (wyszkoliłem ich przy pomocy wykładowców, kolegów z PTTK ponad stu dwudziestu). W czasie jednej ze „szkoleniówek” podaję czas przejścia np. dwie godziny. Po drodze jedna czy druga przerwa w marszu na jakieś informacje czy ćwiczenie z mapą, omawianie panoramy, „odsapki” - po dwóch godzinach w dole widać cel, to wieś do której zdążamy a my jeszcze od niej daleko, więc stwierdzenie: „miało być dwie godziny, a my dopiero tu”. Znowu trzeba było tłumaczyć, że czas przejścia, to tylko orientacyjny czas potrzebny do przebycia drogi bez odsapek, tych krótkich na stojąco i dłuższych odpoczynków. Inny przykład rozmowy z uczestnikami mamy we wspomnieniu „Na Szpiglasowej”.
Na Szpiglasową!
Mam prowadzić w Tatry niezbyt dużą grupę młodzieży – mieszane towarzystwo - mamy w planie odbycie wycieczki na trasie polana Włosienica, Morskie Oko, przełęcz Szpiglasowa, zejście przez dolinę Pięciu Stawów, Wodogrzmoty Mickiewicza oraz powrót do polany Włosienica, gdzie zaparkowany czeka nasz autobus. Jest wiosna w zejściu ze Szpiglasowej do „Pięciu Stawów” na pewno będzie „szklanka”, więc będą trudności w zejściu, wobec powyższego proponuję trasę odwrócić, dojść do schroniska w dolinie Pięciu Stawów, tam się zobaczy co dalej, jakie będą warunki. Po dłuższej rozmowie ulegli, droga ciekawa: Dolne Wodospady, widoki ładne na otaczające nas wysokie skały, dochodzimy na polanę, tu po odpoczynku trzeba się zdecydować – wybrać zielony ciekawszy szlak, czy jedyny możliwy w dniu dzisiejszym czarny „zimowy’. Znowu dyskusja, znowu ulegli – idziemy czarnym, a tu grupa krakowskich studentów, chyba szkoleniówka (AKT) idzie dalej zielonym, moi wycieczkowicze: oni mogą a my nie. Moja odpowiedź: „to są przewodnicy, oni mają liny i są z nimi obeznani”. Dotarliśmy do schroniska, wycieczkowicze posilili się, wypoczęli, wyruszamy. Patrzymy w stronę głównej grani Tatr, a tam pod grzbietem błyszczy się powierzchnia lodowa „tam po tym lodzie mieliśmy schodzić i w tych warunkach musielibyśmy wracać tą samą „Ceprostradą” do Morskiego Oka. Nasza dalsza trasa wiodła przez Świstówkę też z obawą, jako że przed kilkoma dniami jak donosiła prasa jakaś szkolna grupa miała wypadek właśnie na naszej dalszej drodze. Przeszliśmy bez problemu nie widząc zagrożenia do doliny Rybiego Potoku i do schroniska nad Morskim Okiem. Mankamentem było, że musieliśmy kawałek wracać tą samą drogą w dolinie, choć tylko kawałek a nie ze Szpiglasowej przełęczy.
Byliśmy na Boraczej
Bardzo, bardzo dawno temu na czwartkowym zebraniu Koła Przewodników Beskidzkich odebrałem „nominację „ na przewodnika beskidzkiego klasy pierwszej” oraz zlecenie na prowadzenie wycieczki w Beskidy. Wyjazd młodzieżowej grupy nastąpił ciężarówką, mało istotne dla realizacji wycieczki ma jednak przypomnieć jakimi środkami lokomocji jeździliśmy na wycieczki te skromnie pół wieku temu. Dzień zakończyliśmy noclegiem w schronisku górskim „Na hali Boraczej” Dla mniej obeznanych z zagospodarowaniem Beskidu Żywieckiego podaję, że jest to schronisko położone w okolicach Milówki. Gospodarze schroniska widząc grupę młodzieżową wyznaczyli nam nocleg w wolno stojącym obok schroniska domku, dobrze wyczuli sytuację, moje towarzystwo balowało długo i co ciekawe czasy były inne „gorzała” się nie lała obficie. Po śniadaniu wyruszamy na trasę szlakiem wiodącym zboczami pasemka Lipowskiej, po wypoczynku w schronisku ruszamy drogę powrotną do schroniska na Boraczej - tym razem szlakiem grzbietowym, idziemy prawie po równym, rozbawiona młodzież idzie na wyprzódki, podbiega, jest lekko z górki, są rozbawieni, ja nie chcąc psuć nastroju nie dyscyplinuję ich, dostosowuję się do nich. W pewnym momencie mając niezbyt gęsty młodnik po prawej dochodzę do wniosku, że będąc z nimi rozbawiony nie zauważyłem odchodzącego w prawo czarnego łącznika z trasą pokonaną do południa i postanawiam iść na skróty – między szlakami biegnącymi równolegle nie ma dużej odległości. Kierujemy się więc w lasek, który staje się coraz wyższy i gęstszy, ale skoro się zboczyło to brniemy, a tu im bardziej w las tym więcej drzew, wreszcie się zrobiła gęstwina, słońce nie świeci, trudno się zorientować co do kierunku, więc chodząc wśród drzew nie zauważyłem, że chodzę w kółko. Zbieram grupę w jednym miejscu, zostawiam ich, oddalam się od nich, wspinam się na większe drzewo, by zobaczyć w którą stronę jest prześwit i wymarzona wolna od lasu przestrzeń. Znajduję, wracam do grupy, której nastrój się wcale nie zmienił, dalej żartują sobie. Wychodzimy z lasu jest szlak, który opuściliśmy przed chwilą a ja nie wiem czy iść w prawo czy w lewo. Idąc w prawo po chwili dochodzimy do wymarzonego łącznika, okazało się, że zbyt się pospieszyłem ze skręcaniem w szlak łącznikowy. Bez przeszkód doszliśmy do schroniska, nie było narzekań ani utyskiwań – jakie to były czasy. Obecnie młodzież wygodna przez komórkę żaliła się – nie na mnie – rodzicom, ale na niewygody. Jako przykład podam idąc najkrótszym z możliwych podejść znowu na Boraczą od przystanku autobusowego Skałka w dolinie Żabnicy, zgodnie z planem mieli dojście do schroniska. W pewnym momencie syneczek skarży się chyba mamusi, że jest zmęczony a tu wciąż pod górę a schroniska nie ma. Inni powtarzali wciąż pytanie: „daleko jeszcze?”.
Narciarskie przygody
Tym razem spojrzenie w odległą przeszłość, były to czasy kiedy jako nowicjusze pragnęliśmy być w górach, nawet wtedy gdy góry zasypane były śniegiem. Wtedy brało się narty i wędrowało (zdobyłem GON w stopniu złotym, więc trochę tych wędrówek musiało być) poznawało się nasze kochane Beskidy od innej strony. Wyciągi może tam i gdzieś już były, ale nie dla nas, nawet latem bojkotowaliśmy kolejki - górskie oczywiście, idąc w górę czasami prawie równolegle z jadącą obok kolejką.
Tutaj pragnę opisać powrót z obozu narciarskiego w schronisku na Hali Boraczej połączonego z powitaniem Nowego Roku. Ostatni dzień, czas powrotu, grupa dzieli się na dwie części, ci bez nart przeważnie koleżanki, partnerki - będą schodzili przetartym szlakiem do stacji kolejowej. My narciarze zjeżdżamy z Boraczej leśnymi duktami. Trudno się rozstać, jeszcze to, jeszcze tamto jakaś rada oczywiście z naszej narciarskiej strony, a czas ucieka. Byłem rówieśnikiem grupy, wtedy nie miałem na tyle autorytetu by huknąć ZJEŻDŻAMY!!! Robi się szaro, w lesie coraz ciemniej, to było raczej płużenie niż zjazd. Ja jako prowadzący wypatruję drogę patrząc w niebo by się trzymać duktu i nie wjechać w las. Koledzy pytają - daleko jeszcze. Stwierdzam, że zdążymy dla podtrzymania ducha, choć nie czuję gdzie jesteśmy, ważne żeby bezpiecznie dojechać do doliny. W pewnym momencie widzę przed nami górę, więc zdążamy do doliny Nieckuliny, tym samym do dworca mamy dalej niż się spodziewałem. Na dworzec dotarliśmy w ostatniej chwili, ale zdążyliśmy dopiero na następny pociąg. Były to czasy kiedy pociągi jeździły częściej niż obecnie. Choć sytuacja wydawała mi się momentami groźna wszystko się dobrze skończyło.
Inna narciarska przygoda, tym razem w nocy w łóżku, co to będzie? Po całodziennej wędrówce dotarliśmy oczywiście znowu po zmroku, trasy wybieraliśmy na dłuższy dzień, stale nienasyceni wędrowaniem. Stacja turystyczna jakaś tam, ślad po niej obecnie zaginął, miała piec w remoncie – dlaczego akurat w zimie? Działała tylko kaczka (żeleźniok). Po obfitej kolacji, po całym dniu wędrówki rozpalamy do czerwoności piecyk i kładziemy się, ja na górnym łóżku, jeden kolegów na dolnym, pytanie: Ile bierzesz koców? Ja odpowiadam cztery, kolega posłuchał. Przed zaśnięciem dołożyłem sobie na wszelki wypadek na przodek łóżka jeszcze jakieś koce. W nocy budzę się, łóżko się trzęsie, kolega choć koców było dużo nie miał odwagi wyskoczyć i sięgnąć po dodatkowe koce.
Wieczornym pociągiem i nocą na Leskowiec
Wybieramy się na Leskowiec na nartach, oczywiście jak zawsze, by nie marnować dnia na dojazd w sobotę po pracy. Tym pociągiem po pracy jeździło się w te okolice często, ale dotychczas latem. Wyruszamy na szlak chyba ze stacji kolejowej Czartak, to nie pomyłka doliną rzeki Skawy prowadziła linia kolejowa, narty na plecach, ciemno, może poprosimy w ostatnim domu o nocleg, nasze koleżanki orzekły, że dojdą do schroniska, więc idziemy dalej. Wydeptana w śniegu ścieżka została przy ostatnim domostwie, śnieg staje się coraz głębszy więc zakładamy narty. Tu okazało się, że jedna koleżanek wzięła z naszej kołowej wypożyczalni narty, nie dopasowała nart do butów, jak się okazało kompletnie bez doświadczenia, więc nie świadoma tego co zrobiła, albo bardziej niż na nartach zależało jej na męskim towarzystwie. Więc to co należało zrobić w domu próbujemy zrobić w lesie po ciemku i w zimnie, jeden z nas próbował dopasować narty do butów - nie wyszło, mimo to ruszamy dalej. Trójka przeciera szlak na nartach, nas dwóch z kolegą dociążeni dodatkowymi plecakami, czasem gdy śnieg był głębszy zawracamy by pogłębić koleiny dla piechurów. Trzeci z nas niesie dwie pary nart, a nasza niefortunna narciarka brnie za nami w śniegu. Zmęczenie coraz większe, na trasie szałasik, opuszczony oczywiście, może tu się zatrzymamy? Dochodząc do szałasu przecinamy bruzdę wyrytą w śniegu przez dzika, to nam dodało sił i szczęśliwie dotarliśmy do schroniska, w oknie pali się światło, więc jesteśmy w domu. Kierownik nie spał pomimo późnej pory, najpierw reprymenda, potem pokój, jeść i spać. Powrót już normalnie o tyle, że zjazd zajął nam pół dnia, jako że nasza narciarka jak się okazało dopiero na trasie zjazdu uczyła się jazdy na nartach. Może jej celem był któryś z nas a pobyt w górach na nartach miał być środkiem do celu. Przygoda mogła się skończyć gorzej, mieliśmy szczęście, że noc była bezwietrzna a mróz minimalny. Po latach dzięki chęci udziałowi w wycieczce narciarskiej naszej koleżanki mogliśmy ten wyjazd, jakże inny od pozostałych wspominać. Kilku z nas zdobywało różne stopnie Górskiej Odznaki Narciarskiej, więc trochę po Beskidach na nartach pojeździliśmy, a naszą niefortunną koleżankę znaliśmy tylko z widzenia z pracy.
Poznajemy miejsce pracy Ojca
Jako przewodnik działałem w oparciu z zlecenia biur podróży, większość prowadzonych wycieczek (patrz opisy) była organizowana przez nas jako koło PTTK dla pracowników huty. Jako pracownicy zakładu ale i przewodnicy okazjonalnie w miarę potrzeb byliśmy wykorzystywani przez dyrekcje huty, aby oprowadzać gości odwiedzających hutę.
W początkowych latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku w mieście Ruda Śląska – pracowałem i działałem w hucie Pokój - przez kilka lat organizowano akcję naboru młodzieży do szkół przy zakładowych, początkowo były to ósme klasy, później także siódme. U nas w hucie Pokój akcję realizowano zlecając zorganizowanie zwiedzania Zakładowemu Kołu PTTK. Koło było duże, liczyło około 500 członków oraz kilku przewodników turystycznych, którzy mając doświadczenie w oprowadzaniu grup przez kilka lat akcję realizowali. Huta wysyłała po dzieci do szkoły autobus, „na bramie pierwszej” oczekiwali dwaj przewodnicy, którzy po krótkim instruktarzu, wprowadzali grupy do huty. Nie będę szczegółowo trasy zwiedzania opisywał. Trasa wiodła przez ważniejsze wydziały zakładu, wybieraliśmy trasy zupełnie bezpieczne, wspomnę tylko jeden szczegół, który na nas zrobił wrażenie. Walcownia Blachy Grubej, obserwujemy z bezpiecznej odległości walcowanie, w pewnym momencie rozgrzana do czerwoności blacha 6-8 m długości, ponad 5 cm grubości wysunęła się z haka i spadła z hałasem i iskrami na blaszaną podłogę, nic się nikomu nie stało. Wszyscy wystraszyli się hałasu, wszystko się działo w bezpiecznej odległości a ja wydarzenie to pamiętam do dzisiaj. Na młodzież wrażenia robiły nie np. spokojna praca szczególnie dla dziewcząt w Nawijalni Silników Elektrycznych, a wydziały związane gorącym, czerwonym „żelazem” mieniającym kształt np. poprzez walcowanie. Efekty naszej działalności były mierne, jak huta z oferowanymi zarobkami mogła konkurować z tym co oferował przemysł węglowy. Pragnę wspomnieć inne wydarzenie związane z poznaniem huty. Moja córka już wtedy licealistka miała w szkole średniej temat związany z hutniczym procesem technologicznym – po co ? Po uzyskaniu zezwolenia z dyrekcji zwiedzaliśmy m.in. na stalowni, halę wsadzarek, tutaj suwnice z podwieszonym koszem – stalowa skrzynia z „dyszlem” zakończonym „łyżką” wysypywała zawartość łyżki (złom) przez otwarte okno wsadowe do pieca, żar bucha z pieca, kosz - kabina jest prawie objęta płomieniem buchającym z pieca , a moje dziecko pyta: „skąd ta maszyna wie co ma robić?” Teraz nastąpiło zdziwienie, że w kabinie prawie wśród płomieni, tylko osłonięty siatką pracuje operujący tym urządzeniem suwnicowy - człowiek. Pomimo, że mieszaliśmy w najbardziej uprzemysłowionym terenie o pracy np. hutnika mieszkańcy nie mieli pojęcia, gdyż tylko górnicy fatygowali się od czasu do czasu by z okazji Dnia Górnika pokazać kopalnię od wewnątrz.
Pojazdy – od „Stara” z plandeką do luksusowej limuzyny
Jestem na tyle wiekowy, że pamiętam, że eleganckie samochody nazywano limuzynami, z takim samochodem kojarzy mi się jedna z ostatnich prowadzonych wycieczek. Zaproszony do biura podróży spotykam się z ofertą by poprowadzić jednego z dyrektorów zakładów chemicznych o światowym zasięgu po Śląsku. Na lotnisku w Pyrzowicach odebraliśmy naszych klientów Pana dyrektora z mamą – my, to znaczy kierowca wybranego przez dyrektora typu samochodu i ja przewodnik po czym pojechaliśmy do hotelu do Wrocławia. Trzy dni woziliśmy ich po okolicy Wrocławia, najpierw byliśmy w Trzebnicy, gdzie w klasztorze ciocia starszej pani była na tyle ważna (chyba przełożoną), że przyjęto nas z honorami, umożliwiono nam zwiedzenie skarbca klasztornego - część pokazywaną tylko w wyjątkowych okazjach. Kolejnym życzeniem moich wycieczkowiczów było zwiedzenie częstochowskiej Jasnej Góry, tutaj oprowadzała nas zakonnica władająca słabo niemieckim językiem, kilka razy powtarzała to samo, więc Pan poprosił mnie, aby siostrze przewodniczce dyskretnie podziękować. W oświęcimskim obozie z tamtejszej przewodniczki byli zachwyceni. Niemniej ważnym celem przyjazdu było znalezienie grobu babci na cmentarzu w Mikołowie, skąd wywodzi się ród starszej Pani. Trzy dni szybko minęły, pożegnanie w góralskim zajeździe w Katowicach, pan dyrektor zadowolony z wycieczki, a szczególnie gdy porozmawiał z kierowcą po angielsku, kierowca student kończący studia, ja z Jego mamą prawie moją rówieśnicą powspominaliśmy dawne młode lata po niemiecku.
Różne pojazdy woziły ze mną turystów np. wyjazd m.in. do Drezna piętrowym autobusem, długie wysiadanie i jak tu do takiej grupy w mieście coś pokazać czy powiedzieć.
Była mowa o limuzynie a miało być o ciężarówce z plandeką, była a jakże w drodze na Wystawę Ziem Odzyskanych, były także wyjazdu w Beskidy. Jedna z tras wiodła z Wisły przez przełęcz Koniakowską do doliny rzeki Soły. Granica naszego województwa na przełęczy była wyraźnie widoczna, widać było inny świat, do granicy asfalt, a za granicą już w Małopolsce droga prochowa. Pozakładaliśmy kaptury na głowy, po dotarciu do celu po zdjęciu kapturów nastąpiła salwa śmiechu, gdy popatrzyliśmy na upudrowane, nieosłonięte fragmenty twarzy. Dzisiaj się wierzyć nie chce, ale pół wieku temu tak kolosalne były różnice w zagospodarowaniu terenu, ale i stylu życia. Tereny jurajskie, niezbyt często odwiedzane przez nas w owym czasie daleko odbiegały choćby od zagospodarowania śląskiej części Beskidów.
Wyjazdy zagraniczne
Były lata, że w Austrii szczególnie Wiedeń czy Mariazell, czy w Pradze bywałem po kilka razy w miesiącu, początkowo np. przy kilku dniowych pobytach w Pradze jeździło się na noclegi poza Pragę. Czasami najdalej nocowało się w Czeskim Raju. Częściej w Kutnej Horze, gdzie w internacie czuliśmy się jak w domu, miasto ciekawe – wiadomo – jest niedziela moi wycieczkowicze chcą iść na mszę, rozpytuję się wśród gospodarzy kiedy w którymś z kilku kościołów można być na mszy. Nikt nie miał pojęcia dzwonili po znajomych, też bez efektu, pocieszyłem uczestników wycieczki, że w Pradze będą możliwości – ale efekt taki sam, nie zetknęliśmy się nawet z fragmentem mszy. Teraz już wiem gdzie i kiedy można uczestniczyć w nabożeństwie tylko, że te wiadomości są mi już niepotrzebne, nie prowadzę wycieczek do Pragi. Podobną sytuację miałem na Słowacji w ich Częstochowie czyli w Vysehradzie, jest niedziela, do południa w tutejszej katedrze przez przeszło dwie godziny pobytu nie było nawet fragmentu mszy, więc mogliśmy realizować bez przeszkód nasz program krajoznawczy.
Nie mniej pobyty w głównym miejscu pielgrzymkowym jakim w Austrii jest Mariazell wryły się mocno w psychikę pielgrzymów, do dzisiaj pamiętam z jakim przejęciem mówił chłopak o „cudownej wodzie” którą czerpał w kapliczce pielgrzymkowej dla chorego Ojca, z nadzieją na poprawę jego zdrowia. Udział w wieczornym nabożeństwie, takie było życzenie księdza, a więc może to była pielgrzymka, zostawił na uczestnikach nie małe wrażenie.Na majowy długi weekend już w nowej rzeczywistości do Berlina, a częściej do Wiednia, tu zdziwienie uczestników, jak to tu na zachodzie odchodzi się Święto Pracy, pozamykane dla ruchu samochodowego ulice i pochody w związku z Pierwszym Majem. W czasach gdy mur berliński padał, wpadłem na pomysł by śladem tych jeżdżących na zakupy wozić naszych hutniczych turystów do Berlina czy Wiednia, ale w celach poznawczych, a w Wiedniu odwiedziliśmy przy okazji słynny Mexikoplatz. Więc woziłem kolegów z huty co środę raz do Wiednia, raz do Berlina u nas celem było przede wszystkim zwiedzanie, ale też małe zakupy m.in. w „Aldi”, bez odzyskiwania podatku i wyczekiwania w kolejce po zwrot podatku. Kilka kolejnych tygodni woziłem turystów z koła PTTK przy hucie „Pokój” do tych miast.
Wiedeńska przygoda
Każda kolejna prowadzona wycieczka autokarowa, to inny autokar, inny kierowca i inne mogły przytrafić się przygody. Wracam do bardzo dawnych czasów, kiedy jeździło się na wycieczki starymi z odzysku niemieckimi autobusami. Biuro podróży dumne z posiadanego autokaru mówi: „Panie! Neoplanem pan pojedzie!”. NEOPLAN to był w owym czasie rarytas. Rzeczywiście w dniu wyjazdu szkolnej wycieczki - młodzież gimnazjalna - podjeżdża Neoplan. Pan kierowca jak się w czasie rozmowy pokazało – jedziemy razem więc coś trzeba robić – bywalec zagranicznych wojaży opowiada jak to z zagranicy tysiącami coś tam przywoził. Wspomina też, że kilka godzin temu wrócił z podróży i kazał komuś dolać oleju i ruszył w drogę. Jedziemy na początek do Wiednia. Krótkie zwiedzanie i wyruszamy na nocleg na Słowację. Wyjeżdżając z Wiednia mój kierowca mówi: spotkamy jakiegoś Polaka (kierowcę oczywiście), to nam da oleju. Nim zdążyliśmy spotkać Polaka – na przedmieściach Wiednia zatarł się na autostradzie silnik. Po sąsiedzku była poczta, telefon do organizatora wyjazdu był możliwy tylko dlatego, że miałem kilka prywatnych szylingów. Po powrocie z poczty zastaliśmy obok naszego NEOPLANA już policję, straż pożarną i ciężki ciągnik by nas odwieść na teren parkingu w ich Pogotowiu Drogowym (żółte pojazdy). Dalsze telefony z biura bazy, urzędniczka zorientowała się, ze nie mamy pieniędzy - więc darmowe telefony do Polski i ambasady. Pracownik ambasady (nazwisko pamiętam do dzisiaj) niezadowolony z tego, że ktoś mu błogi spokój zakłóca, zamiast pomocy, instruował mnie jak należy organizować wycieczki. Wieczorem wiadomość z kraju, że autobus wyjechał. Noc w autokarze, bez jedzenia, rano autobusu niema, po otwarciu biura dzwonię do organizatora wyjazdu i wiadomość, że autokar stoi na granicy w Bratysławie, mam go sobie odebrać ???
Telefon do ambasady, Pan urzędnik nie może nic zrobić, nie może udzielić pomocy gdyż „nie jest słowackojęzyczny”. Sympatyczni pracownicy austriackiego pogotowia przejęci naszym losem najpierw zapowiadają, że jedzie na wywiad ze mną – działanie naszej ambasady – reporter austriackiej telewizji, potem otrzymuję wiadomość, że ich helikopter wypatrzył pusty, polski autobus zmierzający do Wiednia. Tak bez szczegółów – szczególnie uciążliwych rozmów z pracownikami ambasady – wyglądał jeden z wyjazdów do Wiednia, pozostałe szczegóły mniej ważne.
Inne wydarzenie: wracamy z wypadu w góry, w okolice Puchbergu do Wiednia krótko przed zamknięciem sklepów, rozdzielam pokoje, okazuje się nie ma dwóch osób, chyba zostali dziesiątki kilometrów od Wiednia w górach, sprawdzałem przed wyjazdem, byli wszyscy – co się stało, co robić? Drzwi do recepcji się otwierają, wpadają moi wycieczkowicze zadowoleni z zakupami, a ja nie wiem, sztorcować ich albo rzucać im się z radości na szyję, że jest po kłopocie!
Wiedeń, główna ulica handlowa Kartnerstrasse, okna wystawowe, tłum ludzi, pod katedrą nie ma Aśki, czekamy, nie ma, szukamy, więc wracamy. Ona wróciła zgodnie z moim zaleceniem do ostatniego miejsca pobytu do Mc Donalda, więc znowu po kłopocie.
Na granicy
Inna przygoda w Wiedniu: Mexikoplatz – małe targowisko, kilka straganów, ktoś ze znajomych próbował sprzedać „wagonik” papierosów. Jeden straganiarz mówi: nieźle może tam, następny skierował do straganu pod barakiem. Po chwili przychodzi policjant zabiera moich niefortunnych „handlarzy”. Będąc jako tłumacz w baraczku zorientowałem się jak działa mechanizm, rozlega się dzwonek – od straganiarza – policjant wyskakuje i zabiera kolejną ofiarę do baraku. W zasadzie przy przekraczaniu granicy obywało się bez problemu, woziłem turystów a nie handlarzy. Największą przygodę miałem w czasach gdy obowiązywało stemplowanie list na granicy. Jadę z grupą przez Kudowę do Pragi granicznik nie chce listy, „nie trzeba” myślę nareszcie zmądrzeli. Wracam po trzech dniach w niedzielę wieczorem przez granicę w Cieszynie –WOP-ista pyta: „dlaczego lista nie podbita”, mówię, że w Kudowie granicznik orzekł, że nie trzeba – „to jedź pan przez Kudowę” i traktuje mnie jako załatwionego. Tłumaczenia nie pomogły, wpadłem na pomysł – kontakt z kierownikiem zmiany to ostatnia deska ratunku, kierownik wysłuchał mnie, poprosił o chwilowe opuszczenie pokoju. Z za drzwi słyszałem, że kogoś sztorcuje – zakładam, że dzwonił do Kudowy. Szczęśliwie po około pół godziny wjechaliśmy do kraju, podbijanie listy uczestników było w owym czasie niezbędne, miało podobno na celu unikanie wożenia „łebków”.
Na granicy austriackiej, już dużo później po upadku muru berlińskiego, dodatkową atrakcją poza zwiedzeniem Wiednia była wizyta na Mexikoplac, miejsce tanich zakupów atrakcyjnych wówczas towarów i ewentualnej sprzedaży papierosów. Ja z tej fali skorzystałem i zaproponowałem w hutniczym kole zakładowym wyjazdy w środy raz do Berlina, w następnym tygodniu do Wiednia, powód wyjazdu, to poznanie miasta, czasem ktoś coś kupił, na pewno nie masowo jak to się widywało w innych autobusach.
Kolejny wyjazd do Wiednia, nad ranem opuszczamy Bratysławę, na granicy celnik wchodząc do autobusu pyta: „macie papierosy?” , jeden z kolegów na to: „chciałby pan jednego?”. Reakcja celnika była błyskawiczna: „RAUS!!!”, w ten delikatny sposób zostaliśmy zaproszeni do opuszczenia autobusu i wystawieni na zimny wietrzy poranek. Choć nasze bagaże były małe, szczegółowa kontrola bagażu trwała długo – nie opłaciło się zakpić z celnika.
Sympatyczne Biuro Podróży
Wśród zagranicznych wyjazdów zdarzały się też prowadzenia grup turystycznych na Litwę. Głównym punktem programu jest zwykle Wilno. Tu nie mogło się obejść bez cmentarza na Rossie, gdzie na honorowym miejscu grób matki Marszałka. Po krótkim omówieniu rozpoczęła się dyskusja. Jedna z uczestniczek wyraża oburzenie, że taki wielki człowiek jakim był Józef Piłsudzki nie został w Wilnie uhonorowany nazwaniem Jego imieniem żadnego placu czy ulicy. Ja próbuję pani przypomnieć, że Piłsudzki był dla Litwinów postacią negatywną. Jego działanie przyczyniło się do zmniejszenia terytorium odrodzonego państwa litewskiego. Pani upiera się przy swoim, więc ja użyłem argumentu: co by Pani powiedziała gdyby ktoś chciał nazwać imieniem Hitlera którąś z katowickich ulic. Rozszalała się burza, święte oburzenie „Jak pan może porównywać Piłsudzkiego z Hitlerem”, ja pana załatwię, nigdy już pan żadnej wycieczki nie poprowadzi. Dalsze zwiedzanie Wilna i Trok przebiegało bez zgrzytów, wróciliśmy zadowoleni do Katowic.
Inne dwie wycieczki na Litwę miały zgrzyty, powód niedogranie ze strony biura organizującego wyjazd. W ostatniej chwili przed wyjazdem dowiedziałem się o tych niedociągnięciach. W Rydze nie będzie przewodnika, ja nigdy przedtem w Rydze nie byłem „to najwyżej nie pojedziesz i tak masz za bogaty program” orzekł mój zleceniodawca. W terenie zostałem zmuszony przez uczestników do realizacji programu, na parking dojechałem bez problemu, na rynek trafiłem, dałem czas na sesję fotograficzną, kupiłem album i improwizowałem, do dzisiaj mam kaca, ale cierpiałem za nie swoje grzechy.
To samo biuro z którym latami dobrze się współpracowało, już się chyliło ku upadkowi, prośba kolegi – właściciela firmy: „teraz mnie nie zostawisz”. W Wilnie miałem polecenie zebrać pewną kwotę na wstępy, reszty nie oddawać przywieść do firmy, uczestnicy policzyli wydatki i żądali zwrotu niewydanej kwoty, czułem się jak oszust, telefony z „firmy” - więc oddałem. Na marginesie wspomnę, że firma do dzisiaj nie zapłaciła należności za prowadzenie wycieczki. Z uczestnikami niefortunnego pod względem finansowym do dzisiaj okazjonalnie się na innej niwie spotykam, były czasy, że wspominaliśmy nie tylko ten ostatni niefortunny pod względem rozliczeniowym wyjazd.
Przedtem woziłem ich po Bawarii i wszystko grało, choć i tu miałem przygodę. Kierownik wycieczki pracownik zakładu, organizator zastrzegł sobie, że on na postojach będzie dawał sygnał do odjazdu – słusznie zna swoich kolegów –„są wszyscy można jechać!”. Ostatni zajazd przed Monachium, postój, żeby do miasta wjechać pustym pęcherzem. Wyznaczony czas minął, sygnał do odjazdu, więc jedziemy. Po zwiedzeniu centrum Monachium okazuje się, że w autokarze nie ma dwóch osób, powrót na rynek, szukanie, telefon na policję, czy nie zdarzył się wypadek. Wreszcie dociera do nas wiadomość z Polski, że oni zostali w zajeździe, przyjechali do Monachium i czekają na nas na dworcu kolejowym. Ja w międzyczasie miałem polecenie od zleceniodawcy zawieść grupę na kwatery w innym mieście, wrócić do Monachium i szukać?
Wspomnienia „najstarszego czynnego przewodnika”
Tak zostałem niedawno określony przez Ryśka Ziernickiego wodza naszej Śląskiej Federacji Przewodnickiej i chyba miał rację, tego przewodzenia niema teraz już zbyt wiele , w ostatnich czasach od czasu społecznie jakąś wycieczkę poprowadzę. Mam aktualne uprawniania przewodnickie nadane przez Marszałka Województwa. Pojęcie najstarszy przypomina mi wydarzenie z ponad ćwierć wieku, Zakopane Kiry, kasa, moja grupa stoi zdyscyplinowanie, my z nauczycielką przy kasie kupujemy bilety. Do grupy podchodzi miejscowy przewodnik pytając czy grupa ma przewodnika, były to czasy, że przewodnicy czekali na grupy na ławce wyloty doliny Kościeliskiej, tak jak kiedyś bardzo dawno temu Zakopanem na dolnym końcu Krupówek. Moja grupa odpowiada: „tak mamy, są tam przy kasie z naszą panią kupują bilety”, na to młodszy zakopiańczyk: „To historia Was prowadzi!”. Tu już było sympatycznie, po skończonej wycieczce, powrocie z doliny koledzy z Zakopanego proponowali by się do nich przysiąść i z nimi czekać by poprowadzić następną grupę. Nie zawsze się między nami tak stosunki układały, o czym niech świadczy poniższa historyjka.
Choć były i takie odległe czasy, że przed schroniskiem nad Morskim Okiem chodzi dwóch tatrzańskich przewodników, czekając na konsumujące w schronisku posiłek grupy, oj były czasy, że nie było tłumów przy Morskim Oku, jeden z Zakopanego drugi z Katowic, chodzą obok siebie i nie widzą się. Na pewno odległe czasy, bo teraz i stosunki między naszymi kołami` się zmieniły. Niezależnie od tego w tłumie turystów który widać nad Morskim Okiem czy w kolejce tej ustawionej przy podejściu na Giewont mogli by się nie zauważyć.
Seniorów prowadziłem po „Rajach”
W zakładowym kole PTTK po przejściu na emeryturę zrezygnowałem z kandydowania na dożywotniego wiceprezesa – pod tym samym prezesem i założyłem Klub Seniora, chyba jedyny w towarzystwie. Poza comiesięcznymi spotkaniami „przy kawie” organizowałem dla klubowiczów wycieczki. Woziłem członków Klubu na jednodniowe wycieczki, czasami na trochę nietypowe trasy jak np. do „Cisów Raciborskiego” ale także na kilku dniowe wyjazdy zagraniczne. Jedno takie kilku dniowe zgrupowanie miało miejsce w okolicach Tatr po słowackiej stronie, stąd już niedaleko do ciekawych i uroczych miejsc w jakie obfituje Słowacki Raj, kraina wapiennych wąwozów, wodospadów i urokliwego przełomu rzeki Hornad. Wśród wielu wrażeń na mnie największe wrażenie zrobiła - ze względu na obawę o zachowanie wycieczkowiczów - zrobiła wędrówka przełomem Hornadu, ten uroczy przełom rzeczny udostępniony został dzięki ustawieniu „stupaczek” metalowych stopni zawieszonych nad korytem potoku. Na moich kolegach mało doświadczonych turystach ta wędrówka w niecodziennych warunkach zrobiła olbrzymie wrażenie. Jedna z pań po przejściu powiedziała: dzisiaj są moje 60 urodziny, nigdy takiego wspaniałego prezentu nie miałam”. Moje emocje, a właściwie obawy wzięły się stąd, że w pewnym miejscu pod „stupaczkami” była głębia wodna - nie dość, ze spadnie , to się jeszcze utopi, stanąłem obok głębi myśląc jak ja tego nieszczęśnika z wody wydobędę. (PS. Przed wyruszeniem omówiłem trasę i pokazałem z „Tomaszowego Wyhladu”, to co ich tam w dole czeka. Część uczestników wybrała spokojny spacer trasą bez tego typu atrakcji).
Kolejny wyjazd do raju tym razem Czeskiego Raju, gdzie wędrowaliśmy wśród skał, wąwozów i ruin zamków dostarczył nam innych wrażeń. Czeski Raj to kraina zamków i pałaców, jednak największe wrażenie robiło prawie przeciskanie się przez wąskie przejścia między sterczącymi prawie pod niebo skalnymi ścianami. Okolice zostały nazwane Rajem przez czeskich pisarzy i artystów. Stąd już niedaleko do legendarnej krainy Rumcajsa i Jiczina - historycznej stolicy państwa Wallensteina, które też odwiedziliśmy.
Przygody z kierowcami
Obecnie w dotarciu do celu pomaga nam czasem GPS, choć i jego działanie trzeba kontrolować. GPS doprowadził do ulicy jednokierunkowej, co dalej, nie śledziliśmy dojazdu jest więc problem. Inny problem przejazd z miejscowości A do B – (jak w zadaniu z rachunków), GPS wskazał inną ważniejszą drogę, nas interesowała krótsza, ciekawsza, nie dopowiedzieliśmy GPS-owi miejscowości pośredniej, więc punkt wypadł z programu, kto o takich drobiazgach jak miejscowość pośrednia pamięta.
Miało być jednak o czasach przed GPS-owskich, dawniej jeździło się częściej nocą, kierowców musiało być dwóch pilot-przewodnik tylko jeden. Jeden z przykładów wracamy z południa do Żyliny chcemy kierować się do granicy z Polską. Zdrzemnąłem się, otwieram oczy i widzę z prawej i lewej skalne ściany, więc źle jedziemy, bo po drodze do kraju za Żyliną nie ma takiego krajobrazu, więc trzeba zawrócić. Inny przykład: jedziemy nocą do Wschodniego Berlina autostrada, drzemka, otwieram oko i widzę niewłaściwy drogowskaz, więc dwóch kierowców znających trasę, już tam jeździliśmy, wybrało niewłaściwą część obwodnicy Berlina. Znowu potrzeba nawrotu.
Popołudniowy wyjazd na trzydniową wycieczkę do Zakopanego, ja prosto po pracy, kierowca z PKS-u zastrzega się, że jeździ od czwartej z rana, więc może być zmęczony, prosi o bawienia go rozmową. Nie pamiętam jak długo go bawiłem, nagle widzę migające słupni drogowe, wyskakuję kierowca pyta: „ jak się spało” – wjeżdżaliśmy zakręcając na most, stąd te słupki migające. Byli też sympatyczni kierowcy gotujący dla pilota zupkę, by się posilił po powrocie z trasy. Na Ukrainie tamtejsi kierowcy wożący nas po drogach na końcu świata, gdzie żaden z naszych kierowców by nie pojechał, oni swoim „LWIWEM” dotarli w te bezdroża. My turyści na trasie, oni poszli na grzyby, po powrocie czekała na nas smaczna zupa grzybowa, smaczna jak nigdy, byliśmy przecie cały dzień na trasie. Po Gorganach woziły nas ciężarówki o kołach niewiele mniejszych od nas, te pomagały nam zbliżyć się do odległych nie do osiągnięcia w ciągu jednego dnia celów. Od prawie 60 lat wodzę wycieczki, więc los zetknął mnie z dziesiątkami kierowców, dlatego mogę dużo o nich powiedzieć, wszyscy z wyjątkiem trzech byli sympatyczni, życzliwi, uczynni.
Najpierw skupię się na kierowcach hutniczego taboru autobusowego, sympatyczni byli w zasadzie wszyscy, były wśród nich także oryginały np. tak zwany „Chopek”, to były czasy Autosanów, jego specjalnością było nieprzekraczanie sześćdziesiątki, nigdy żadnego kierowcę nie prowokowałem do zmiany szybkości - przyspieszenia, u „Chopka” zdarzyło mi się jeden tylko jeden raz, mówię do Chopka nie zdążymy, za pół godziny odchodzi prom do Świnoujścia, wtedy nasz kierowca dołożył troszeczkę gazu i dzięki temu zdążyliśmy w ostatniej chwili i nie musieli czekać 30 minut na następy. O innym kierowcy mówiło się „Julik zjeżdżaj w prawo, bo Cię pogrzeb mija”. To były wyjątki, inni byli dobrzy dzięki nim zjeździliśmy całą Polskę, Zakładowe Koło PTTK organizowało co roku po 10 -12 wielodniowych wycieczek nie tylko po kraju ale i po krajach „naszego obozu”.
Bez przewodnika ani rusz
Siadając do pisania kolejnego odcinka wspomnień przewodnickich po raz kolejny zastanawiam się jak dalece zawracać głowę sobie, a przede wszystkim jury konkursu takimi niewiele znaczącymi drobiazgami, o których istnieniu nikt z uczestników nie pamięta. W czasie sześćdziesięciu lat bycia przewodnikiem nic wielkiego się nie wydarzyło – jedyny nieszczęśliwy wypadek jaki w czasie prowadzenia wycieczek się przytrafił, to było skręcenie nogi na chodniku w jednym z pomorskich miast. W górach czytaj Tatrach też obyło się bez wypadku, jak dalece to szczęśliwy traf a jak dalece przezorność. Opiszę jeden wrześniowy dzień w Tatrach - po noclegu w schronisku w Pięciu Stawach niezbyt liczną grupą wyruszamy na szlak, w planie mieliśmy kawałek Orlej Perci, tu okazało się, że miejscami zalega już śnieg, więc chyba nie będziemy realizowali planu, więc aby choć trochę poruszać się w górę wybieramy się na Kozią przełęcz z założeniem (moim), że oglądniemy jak wygląda „wspinaczka” gdy trzeba posłużyć się rękami - trzy punkty podparcia, traktowałem to jako praktyczny pokaz. Po krótkiej próbie - zbocze oblodzone - zarządziłem odwrót, byli tacy, którzy decyzję przyjęli z ulgą, choć przedtem na wspinaczkę nikt się nie buntował.
Powyższe wydarzenie też nic nie znaczyło, dla mnie jest drobnym wspomnieniem z działalności przewodnickiej. Wróćmy jednak do opowiastki: bez przewodnika ani rusz. Wyjazd na trzydniową wycieczkę na Zakończenie Sezonu Klubu Seniora z wypadem na Słowację by m.in. zwiedzić ciekawe miasto Bardiejów. W hutniczym Autosanie wszystkie miejsca zajęte, jest jedna osoba ponad stan, bierzemy krzesło ? jedziemy do przejścia granicznego w chyba Koniecznej, pogoda jesienna, wietrzna, aby staż graniczna nie miała problemu z nadmiarem pasażerów przekazuję „papiery” koledze wychodzę autobusu, pieszo przechodzę za granice, chowam się za budynkiem i czekam na autobus. Wreszcie – nie mogli sobie bez przewodnika poradzić, oficer WOP-ista przychodzi po mnie by kontynuować odprawę, z nadmiarem osób nie było problemu. Wszystko razem śmieszne ale prawdziwe. Zwiedzanie, wszyscy zadowoleni do chwili wejścia do domu towarowego, to było krótko po podziale republiki Czechosłowackiej nie do wszystkich uczestników dotarło, że Słowacy mają swoje korony – nie czeskie. Chyba moje niedopatrzenie, moje małe zapasy koron słowackich podzieliłem między potrzebujących. W związku z brakiem koron nie było rozpatrzy, nasi wycieczkowicze jako w większości korzystający z wycieczek „kołowych” byli nastawieni na krajoznawstwo, a nie na zakupy.
Autobusy zakładowe
Jak już wspominałem zawodowo związany byłem z hutą Pokój, tam też działałem w Zakładowym Kole PTTK. Huta miała w miarę bogaty tabor autobusowy służący głównie do dowozu pracowników z sąsiednich miejscowości do pracy. Głównie w dni wolne autobusy wykorzystywane były także jako wycieczkowe, wtedy dysponował nimi „kulturalno oświatowy” członek Rady Zakładowej. Różne były Jego decyzje, np. z trudnością godził się na wysyłanie wycieczek mających w programie przejazd przez przełęcz Kubalonkę (781 m.n.p.m.), że „autobusy się psują”. Następne tabu, to aby na trasie nie było żadnych kościołów.
Będąc kierownikiem oddziału miałem wśród pracowników brygadzistę, bardzo dobry fachowiec, „hart do roboty”, był też delegatem na V Zjazd PZPR i jako taki miał wzięcie w kręgach kierowniczych zakładu. W związku z tym „Wiluś” orzekł: „ja załatwię autobus na trzy dni, a ty nam w tym czasie pokażesz Grunwald, morze i Warszawę”.. Trudne zadanie, ale skoro Wiluś załatwił pojazd jak tu nie spełnić wymagania. Były to czasy kiedy nowo uruchomiona Olsztyńska Fabryka Opon rozpoczynała produkcję , byli niezbyt pewni swoich wyrobów i w związku z tym było zalecenie aby wyprodukowane przez nich opony używane były wyłącznie do traktorów i innych niezbyt szybko poruszających się pojazdów. Dostajemy do dyspozycji autobus z takimi oponami, a do podpisu oświadczenie, że na trasie nie będziemy przekraczali szybkości – tych czterdziestu kilometrów na godzinę. Taka była decyzja kierownika Taboru Samochodowego. A trasa biegnie przez całą Polskę. Podpisane więc jedziemy! Kierowca niezbyt często wyruszający w tak daleką podróż zdenerwowany, ręce mu się pocą, wyciera ręce ręcznikiem i kierownice prawie bez przerwy, przecinamy prawie pół Polski i zatrzymujemy się w szczerym polu obok olbrzymiego kościoła. Jeden pracowników – była to wycieczka dla pracowników mojego oddziału mówi „kierownik wiezie nas przez całą Polskę, żeby nam pokazać kościół”. Na to ja: „ale jaki’ i tu kilka słów o historii – byliśmy w Tumie pod Łęczycą – jak że inaczej wówczas wyglądał ten obiekt. Następny punkt programu to pola grunwaldzkie, spacer, widok i kilka słów objaśnienia i dalej w drogę, przejeżdżamy obok restauracji, moja załoga: „szofer stań, szofer stań”. Kierowca spogląda na mnie, skinięcie głową i gnamy na szybki posiłek. Nie wiem jakim cudem zdążyliśmy na Kępę Oksywską na kwatery. Następny dzień Tójmiasto, nocleg i w drogę do domu przez Warszawę, krótki spacer i powrót do Nowego Bytomia. Wszyscy zadowoleni,a najbardziej „Wiluś” inicjator wyjazdu.
Teraz kiedy łatwiej, oby tylko była „kasa” wyruszyć w Polskę i nie tylko, wierzyć się nie chce, że człowiek podejmował się takich eskapad. Autobus był za darmo, dotacji chyba żadnej nie było, niemniej wyjazd można było skwitować „Polska za grosze”.
Byłem nie tylko przewodnikiem, ale też działaczem
Wspominając różne działania na niwie przewodnickiej trudno by się człowiekowi nie przypominało wieloletnie działanie w charakterze prezesa katowickiego Koła Przewodników Tatrzańskich. Temu będącemu najstarszym – poza zakopiańskim – środowiskiem przewodnictwa tatrzańskiego miałem przyjemność prezesować ponad ćwierć wieku, w tym czasie koło z mojej inicjatywy wybrało na patrona Janusza Chmielowskiego, wielce zasłużonej dla rozwoju taternictwa postaci. Mój wybór spowodowany został tym, że J. Chmielowski mieszkając sporą część życia w Katowicach, był także wybitnym organizatorem hutnictwa. Wybór takiego patrona dla koła przewodników wydał mi się trochę szokujący, Chmielowski nie był przecież przewodnikiem. Będąc w Zakopanem wybrałem się po poradę do Kazka Dziuba (znaczący przewodnik tatrzański) – odpowiedź: „pomysł dobry, ale idź do Starego” (W.H. Paryski bezsprzeczny autorytet w sprawach związanych z Tatrami). WHP mnie zadziwił, nie zapowiadając celu wizyty, przedstawiam temat, pan Paryski wychodzi do sąsiedniego pokoju, po chwili wraca z teczką Janusz Chmielowski – jakby ją miał przygotowaną na stole. Tu także opinia była pozytywna, więc na trzydziestoleciu koła podjęta została decyzja i od tego czasu mamy w Katowicach Koło Przewodników Tatrzańskich im. Janusza Chmielowskiego. Na spotkaniu zapadła decyzja, by bezimienny dotychczas grób J. Chmielowskiego oznakować granitowym pomnikiem nagrobnym, przy którym koło odbywało okazjonalne spotkania.
Następny większy jubileusz miał miejsce z okazji 45-lecia. Najpierw było uroczyste spotkanie w Katowicach, które zaszczycili swoją obecnością przedstawiciele Komisji Przewodnickiej Zarządu Głównego PTTK, lokalni PTTK-owscy oficjele oraz późniejszy Członek Honorowy naszego koła znany wszystkim przewodnikom dobrze ks. Jerzy Pawlik. Drugie spotkanie odbyło się w Zakopanem z udziałem władz Tatrzańskiego Parku Narodowego oraz kolegów z bratnich kół przewodnickich, Spotkanie w przyjemnej atmosferze przeciągnęło się do nocnych godzin. Z okazji jubileuszu koło wydało obszerną monografię. Następny jubileusz 60-lecia działania koła znowu w Zakopanem połączony z poświęceniem tablicy upamiętniającej naszego patrona na Wiktorówkach – już w najbliższych dniach.
Zygmunt Bracławik
Praca zdobyła I Nagrodę w konkursie „Wspomnienia o przewodnikach”, zorganizowanym przez Krajowy Samorząd Przewodnicki PTTK z okazji Roku Przewodnictwa 2013
Zygmunt Bracławik
Urodzony 3 lutego 1929 r. w Katowicach. Zamieszkały w Katowicach. Technik elektryk, absolwent Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych w Katowicach w 1952 r. Przez 38 lat pracownik Huty „Pokój" w Rudzie Śląskiej na wielu stanowiskach, również kierowniczych.
Członek, a następnie instruktor w Związku Harcerstwa Polskiego. W PTTK od 1954 r. Wieloletni działacz Koła PTTK przy Hucie „Pokój". Od 1954 r. członek Zarządu, wiceprezes od 1957 r. (przez trzydzieści pięć lat), a następnie prezes Zarządu tego Koła. Organizator wielu imprez turystyki kwalifikowanej. Członek Zarządu Koła Przewodników Beskidzkich (od 1962 r.), a w latach 1977-1979 - prezes. Od 1963 r. członek Zarządu Koła Przewodników Tatrzańskich, od 1979 r. prezes. Członek Wojewódzkiej Komisji Przewodnickiej (1972-1979) i Wojewódzkiej Komisji Krajoznawczej (1972-1979). Od 1978 r. członek, a później wiceprezes (1982-1989) Komisji Przewodnickiej Zarządu Głównego PTTK. Członek, wiceprezes, prezes Okręgowej a następnie Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej PTTK (1969-1990). W latach 1989-1993 członek Głównej Komisji Rewizyjnej PTTK.
Inicjator, kierownik i wykładowca na kursach organizatorów turystyki. Autor „mini przewodników" i materiałów szkoleniowych. Materiały turystyczno-krajoznawcze publikował także sporadycznie w prasie lokalnej.
Honorowy Przodownik Turystyki Górskiej, Przewodnik Tatrzański, Beskidzki, Miejski. Instruktor Przewodnictwa, Instruktor Kształcenia Kadr.
Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Złotą Odznaką Zasłużony Działacz Turystyki, Odznakami Zasłużony Działacz Kultury, Zasłużony w rozwoju Województwa Katowickiego, Złotą Honorową Odznaką PTTK i inne.
XIV Walny Zjazd PTTK w Lublinie 5 września 1997 r. nadał mu godność Członka Honorowego PTTK.