Arkusz literacki

Urodziłem się w roku 1939, mieszkam na stałe w Sosnowcu. Debiutowałem w katowickich „Poglądach” w 1983 roku i miałem już wtedy czterdzieści cztery lata. Od tej pory opublikowałem w periodykach około 100 wierszy. Drukowałem w „Tygodniku Kulturalnym” (jeszcze u Tadeusza Nowaka), „Poezji”, „Miesięczniku Literackim”, „Piśmie Literacko-Artystycznym” i „Akcencie”. Jestem autorem zbiorków poetyckich: „Pod skórą” - 1991, „Rózga światła” - 1991. „Szelest czasu” - 1993, „Z oczu bielmo z serca strach” - 1998.
Sosnowiec, 30 lipca 1999 r.


Jerzy Lucjan Woźniak


***


Jurek jest naszym kolegą od dawna. Pracował przez wiele lat w Zarządzie Wojewódzkim PTTK w Katowicach (wcześniej w analogicznej strukturze w Szczecinie). Zajmował się sprawami przodownickimi i przewodnickimi. Sam jest przewodnikiem beskidzkim I klasy i instruktorem przewodnictwa. Już po likwidacji Zarządów Wojewódzkich przez kilka lat pracował jeszcze w naszej Regionalnej Pracowni Krajoznawczej, biorąc m in. udział w redagowaniu niektórych zeszytów „Krajoznawcy Górnośląskiego” Tam opublikował dwa szkice krajoznawcze: o Janie Kawuloku („Pełny człowiek”, KG nr 7) i sosnowieckiej cerkwi („Pod wezwaniem Wiary, Nadziei i Miłości” KG nr 7).
Tym razem mamy okazję poznać Jurka z innej strony - jako uznanego poetę.
Prezentujemy jego nigdzie jeszcze nie publikowane dwa wiersze i esej „W Tatrach”


Edward Wieczorek

powrót z wycieczki

siedzę na progu szałasu -
doliny się spotkały
w ramiona sobie padły
jak siostry - w dół poszły

potok z gór wyniósł
modlitwę
kaleczoną o żebra brzegów
słońce na turniach
zapaliło spokój zachodu

w sobie klęczę
żegnam dzień nieboskrzydły
niedaleko kruk rozwiódł w echu
skargę wieczoru

1999

 

powrót w Tatry

turnie hejnał grają
do krwi się sączy
obraz surowy

dźwigani się skalnym kominem
z trzepotem serca
do skały przypadam struchlały

wreszcie!
skośne ciosy słońca
ogrom powietrza

1998

 


W Tatrach


    Wyszedł przed schronisko. Za ledwie widoczną, delikatną mgiełką, ułożone w ciemną koronkę, stały góry pochylone nad doliną. Słońce, mimo że październikowe - wyraziste jak krążek ze skórki pomarańczy - wisiało na niebie. Na przeciwstoku przygrzewało silnie. Nieboskłon był tak głęboko niebieski, jak bywa czasem z wy­ sokiej Świnicy. Wszyscy wylegli przed schronisko. Wygrzewali się leżąc między płatami kosodrzewiny lub na grubych ławach z półpieńków.
    Położył się i Tomasz - kilka metrów obok ogorzałego chłopaka rozmawiającego z dziewczyną o łagodnej twarzy i pszenicznych, długich włosach. Odprężył się. Kątem oka widział gałązki kosodrzewiny, rosnące za wielkim głazem, niedostępne dla słońca. Skapywała z nich rosa, w cieniu uwalniana powoli, z delikatnego po­ wstałego nocą lodu, błyszczącego na igłach. Zamyślił się. Słońce działało jak bal­ sam. Czuł łagodność i ważność tej chwili. Zewsząd emanowała rześka surowość. I nagle, usłyszał śpiew tej jasnej dziewczyny. Cichy i łagodny głos, brzmiał jak dzięk­ czynienie lub hymn pochwalny. Klepała się przy tym w rytm, po obciągniętych dżinsem udach. Tomasz łagodnie wypełniał się górami, łączył z nimi do ostatniego nerwu. Tutaj była jego pełnia, czuł ją pod każdym względem.
    Ale jakże często nawiedzała go pustka. Czasem myślał że jest garścią piachu wsypaną między dopasowane i wślizgane mechanizmy. W ciągłym przekształcaniu się życia - stanowię jakiś dysonans - myślał. Wyczuwał, że to często podświadome ale stale dążenie do pełni, do samorealizacji. Drążył więc w głąb rzeczy i spraw. Starał się wypracować jakiś układ, który by go satysfakcjonował. Jednak ciągła aktywność, poszukiwanie sedna, koncentracja, i w dużym stopniu kreacja własnego życia, wyczerpywały go. I w Tatrach odpoczywał, uspokajał się. Czuł muzykę ziemi wśród potrzaskanych skał Orlej Perci, czy idąc dnem Bandziocha na Przełęcz pod Chłopkiem. Podobne wrażenia (tylko w mniejszym stopniu), czul wędrując wzdłuż klifu (najwyższego na polskim wybrzeżu Bałtyku) z Wisełki do Międzyzdrojów lub w ostępach Puszczy Piskiej. Zawsze po bliskim, dotykalnym kontakcie z Przyrodą- Naturą, wracał do równowagi. Kontakt ten, chęć jednoczenia się, drzemie w czło­ wieku od zarania dziejów, bo jest on częścią Przyrody. Jednak po wytworzeniu wokół siebie grubej otoczki kulturowo-technicznej, ludzie stworzyli sztuczną barie­ rę. Wracają więc do Przyrody, która jest (i zawsze będzie) ich środowiskiem. Chcąc czy nie - muszą z nią współżyć. Dodaje im sił, regeneruje. Wracają do codzienności łagodniejsi, bliżsi.
    Tomasz - dużo czytając - szukał poparcia autorytetów w tej materii. I znalazł - w rozważaniach wybitnego polskiego filozofa - Romana Ingardena, który dowodzi: „Człowiek znajduje się na granicy dwu dziedzin bytu: Przyrody i specyficznie ludz­ kiego świata, i nie może bez niego istnieć, lecz świat ten nie wystarcza dla jego istnienia i nie jest zdolny mu go zapewnić. Człowiek jest przeto zmuszony do życia na podłożu Przyrody i w jej obrębie, lecz dzięki swej szczególnej istocie musi prze­ kraczać jej granice, ale nigdy nie może w pełni zaspokoić swej wewnętrznej potrze­ by bycia człowiekiem.
    Tak tragiczny jest los człowieka. Lecz w tym właśnie przejawia się jesgo praw­ dziwa istota: jego genialność i skończoność jego bytu”. Tomasz czul to rozdarcie. Na przestrzeni tysiącleci świat się zmieniał, zrelaty wizo wal. Ale człowiek mimo swej genialności nie stworzył jakiegoś „nowego bytu”. Zamienił jaskinie i szałasy na luksusowe mieszkania. Chowając się za pancernymi szybami, obserwuje niebez­ pieczeństwo na radarowych ekranach czy noktowizorach. Trochę ogłuchł na prawa zwierząt i udaje, że nie widzi umierających lasów. Boi się jednak czasem Przyrody - podczas huraganów, wielkich powodzi czy pożarów lasów.
    Ostatnio widać opamiętanie. Człowiek edukuje się w przyspieszonym tempie, coraz powszechniej. Jego organizm, to ta sama biologia od zarania istnienia. Coraz częściej widzimy na dachu najnowocześniejszego samochodu - przymocowane rowery. Widać biegających dla zdrowia i wszelkie siłownie cieszą się dużym powo­ dzeniem. Wracamy do Przyrody - do łożyska jak rzeka, która opuściła właściwe miejsce w narowistej chwili. To dobrze. Zbliżamy się do siebie. Może potrzeba pokory stanie się powszechna. Ustali odpowiedni dystans, perspekty wę. Rzeczy i sprawy zostaną tak oświetlone, że będzie lepiej widać kształty'. Rzadziej będziemy myśleć: życie człowieka już od narodzin zdeterminowane jest śmiercią. Ludziom razem dobrze. Łączy ich miłość, wspólność przeżycia, racjonalność. I chociaż każdy jest inny i niepowtarzalny - lubi przychylne światło w oczach współziomków' i cieszy go, gdy dłonie połączą się łagodnym ciepłem.
    Tomasz, jakby ocknął się ze snu. Te rozważania bardzo go wciągnęły. Obrócił się na bok. Trawa ukłuła go w szyję. Miał teraz w widoku: tuż kosodrzewinę za wielkim kamieniem, kawałek dachu schroniska, i w tle słońce. Lekko przymknął oczy. Między rzęsami zobaczył jak z kosodrzewiny spadły powoli dwie krople rosy, czerwone na tle słońca jak krew. Zmroził go ten widok. Uderzył jak obuchem. Pod­ niósł się szybko.
    Idąc do schroniska, widział na niedalekiej ścieżce ludzi objuczonych plecakami. Szli do Zakopanego. Chyba już wyjeżdżali. Cieszył się, że zostaje jeszcze kilka dni. Poczuł głód. Przy wejściu do ciemnej sieni - rzucił spojrzenie na zamknięcie doliny. Góry bardziej się zwarły i pochyliły jeszcze intymniej.


Jerzy Lucjan Woźniak


Bibliografia: Roman Ingardem - przekład polski fragmentu odczytu wygłoszonego na plenarnym posiedzeniu XII Międzynarodowego Kongresu Filozofii w Wenecji w 1958 r, zamieszczonego w książce tegoż autora pt. „Książeczka o człowieku”.